Deerhunter - Microcastle

Deerhunter__Microcastle

Nazwa Deerhunter kojarzy się przede wszystkim z jednym z najbardziej znanych obrazów światowej kinematografii. Wojenny dramat "Łowca jeleni" w reżyserii Michaela Cimino nie tylko został uhonorowany nagrodami Amerykańskiej Akademii Filmowej, w tym dla najlepszego filmu roku, ale również został uznany przez krytyków na całym świecie za jedno z największych osiągnięć filmowych w historii. Jednak może tak się zdarzyć w przeciągu najbliższych lat, że ten tytuł zacznie się kojarzyć ludziom z czymś zupełnie innym. W 2001 roku powstał zespół, który  może w ciągu najbliższych kilku lat osiągnąć bardzo wiele w popkulturze. Co prawda są to tylko spekulacje, ale trzeci krążek kapeli zatytułowany „Microcastle” daje podstawy ku temu, aby tak sądzić.


Napisałem krótka notkę na temat Atlas Sound, solowego projektu lidera grupy Deerhunter Bradforda Coxa  Tak jak sądziłem nie słuchałem "Let the Blind Lead Those Who Can See but Cannot Feel" ponownie. Słuchanie “Microcastle” też nie wydawało mi się zbyt ciekawym zajęciem, szczególnie po niezwykle negatywnej recenzji w listopadowym Teraz Rocku autorstwa Pawła Brzykcego, który przyznał płytce zaledwie dwie gwiazdki. Ale z kolei redaktor Pitchforka bardzo chwalił nowy materiał zespołu w recenzji, dając wyraźnie do zrozumienia, że to jest jeden z najpoważniejszych kandydatów do tytułu płyty roku. W ślad za nim poszły inne internetowe media, skupiające się na muzyce alternatywnej (Tiny Mix Tapes – płyta roku, Screenagers), więc stwierdziłem, że posłucham. Coś w tym musi być, że ta muzyka wzbudza takie emocje i to tak skrajne.


Pierwszy kontakt z albumem "Microcastle" nie należał do rozkosznych. Muzyka wydawała mi się zbyt minimalistyczna, spokojna, po prostu nudna. Wydawało mi się, że Cox nagrał płytę tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. W końcu ten artysta jest wielkim egocentrykiem. Na koncertach Derhuntera zamiast grać i śpiewać Bradford Cox potrafi katować publiczność wywodami na temat stanu swojego zdrowia i trudnego dzieciństwa. Czasami te monologi trwają dłużej niż właściwy koncert. Faktem jest, że facet ma rację w tym co mówi, ponieważ cierpi na schorzenie genetyczne zwane zespołem Marfana, które powoduje u chorych wady narządów wzroku, wady układu sercowo-naczyniowego, skoliozę, nadmierną ruchomość stawów, nie wspominając już o „nietypowym” wyglądzie (długa wąska czaszka, pociągła twarz, dysproporcja w budowie ciała, itd.).


Do ponownego przesłuchania „Microcastle” zachęcił mnie utwór-killer „Nothing Ever Happened”, przywodzący na myśl twórczość Sonic Youth. Ten dość żywy, hałaśliwy kawałek to najbardziej charakterystyczny, melodyjny i przyjazny słuchaczom fragment albumu i od razu wpadł mi w ucho. Reszta albumu wydawała mi nieprzyjazna, monotonna i bezbarwna.


Kolejne dwa odsłuchy tej płyty całkowicie zmieniły moje podejście do niej. Obecnie uważam ją za jedno z najciekawszych muzycznych wydarzeń roku. To zdecydowana przesada by uznawać nowy album grupy z Atlanty za objawienie. Wybitnych fragmentów jest tu zaledwie kilka. Oprócz wspomnianego „Nothing Ever Happened” zaliczyłbym do nich: wolno rozwijający się, hipnotyczny, jazgotliwy kawałek „Little Kids”, utwór tytułowy przypominający ostatnie produkcje Pink Floyd w składzie z Rogerem Watersem oraz początek płyty, która rozpoczyna się niezwykle wkręcającym utworem "Cover Me (Slowly)", kojarzącym się z późnymi, awangardowymi nagraniami Radiohead płynnie przechodzącym w spokojny, kontemplacyjny kawałek "Agoraphobia"


Stwierdzenie, że płyta jest słaba jest niesprawiedliwe i jawnie nieobiektywne. Wniosek z tego wszystkiego nasuwa się jeden. Prawda jak zwykle leży pośrodku. "Microcastle" to dobry album i tyle w temacie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Queen - A Kind of Magic, recenzja 2008

DJ Khaled - Grateful

Pożegnanie bloxa