Koncert The Cure - wpis z 2008/02/20

TheCure


Koncert legendy brytyjskiego gotyckiego rocka do najkrótszych nie należał - trwał równo trzy godziny. Publiczność nie powinna mieć specjalnych powodów do narzekań. Członkowie The Cure dali z siebie wszystko - każdy z uczestników tego niesamowitego spektaklu widział lejący się strumieniami pot z tłustych, będących już w średnim wieku, grających niemalże bez chwili wytchnienia muzyków. Dużym mankamentem był brak wizualizacji oraz scenografii, ale podobno wina leżała  po stronie hali widowiskowo-sportowej Spodek nie spełniającej standardów bezpieczeństwa.


Trochę zawiódł repertuar. Brytyjczycy nie zagrali wielu wybitnych kawałków. Zabrakło między innymi "The Kiss", "Charlotte Sometimes", "Plainsong", "Disintegration" oraz "Pornography". The Cure nie zagrali tez niczego z płyty "Bloodflowers". Szkoda, ponieważ utwory "Where The Birds Always Sing", "Out of This World" czy "39" doskonale się nadawały by je zaprezentować tego nieprzyjemnego, chłodnego wieczoru.


Niektórych standardów, między innymi "Cold" oraz "All Cats Are Grey" grupa nie była w stanie w ogóle zagrać, ponieważ na chwilę obecną w The Cure nie ma klawiszowca. Innym tego skutkiem było zubożenie paru  utworów, które wyraźnie straciły na zmianie aranżacyjnej. Dobrym przykładem jest sztandarowy utwór angielskiej kapeli "Lullaby", który zabrzmiał nijako, choć był najbardziej wyczekiwanym momentem koncertu.


Występ zdominowały nagrania z najpopularniejszych albumów The Cure. Muzycy zagrali wszystkie singlowe utwory z "Disintegration" oraz  najambitniejsze fragmenty "Wish". Materiał zaprezentowany z tych płyt pozostawił wiele do życzenia.  Zagrana bez emocji ballada "Lullaby" oraz dziwacznie spowolniony, rozlazły, zaśpiewany  jakby od niechcenia kawałek "The Lovesong" mógł wzbudzić niesmak ortodoksyjnych fanów kapeli. Dobrze zabrzmiały za to numery  "Fascination Street" i "Pictures Of You", choć obyło się bez fajerwerków. W przypadku albumu "Wish" panowie zaprezentowali najambitniejsze, ale również najdłuższe utwory, które siłą rzeczy rozciągały się do granic nieskończoności. Osobnicy mający w przeszłości nikły kontakt  z zespołem wyraźnie usypiali w trakcie gdy Brytyjczycy prezentowali tak zacne utwory jak "To Wish Impossible Things" czy "From the Edge of the Deep Green Sea".


Były też momenty niezwykłe. Syntetyczna, błaha piosenka "The Walk", znana ze składanki "Japanese Whispers" w nowej gitarowej aranżacji zabrzmiała niezwykle intrygująco i dynamicznie. Utwór "Shake Dog Shake" z fatalnie ocenionego przez recenzentów albumu "The Top" zabrzmiał o wiele ostrzej i potężniej niż na płycie. Kultowy kawałek "One Hundred Years" z legendarnej płyty "Pornography" został wykonany doskonale, z należytą pasją i namiętnością.


The Cure na koniec zostawili niespodziankę. Podczas pierwszego bisu Anglicy zagrali najlepsze utwory z "Seventeen seconds". Kawałki "At Night" oraz "Play For Today" zostały wykonane w mistrzowskim stylu i porwały uczestników koncertu pod niebiosa.  Pojawiła się magia, której brakowało na początku koncertu. Z kolei inny numer z "Seventeen seconds" - "A Forest" wgniótł widownię z ziemię - to był zdecydowanie najlepszy moment wieczoru.


Choć trudno w to uwierzyć, drugie bisy były jeszcze bardziej energetyczne niż pierwsze. Zespół zagrał materiał z początków kariery -  same najlepsze rzeczy. Co ciekawe muzycy zagrali je w sposób, jakby średnia ich wieku wynosiła 25 lat, a nie 50, z animuszem jakiego brakowało Smithowi i kolegom na początku koncertu. Ostatnim utworem zaprezentowanym przez grupę tego melancholijnego, smutnego wieczoru był skoczny, wesoły, nowofalowy przebój  "Why Can't I Be You?" z 1987 roku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Queen - A Kind of Magic, recenzja 2008

DJ Khaled - Grateful

Pożegnanie bloxa