The Mars Volta - The Bedlam in Goliath

the_mars_volta__bedlam_in_goliath

Czwartej płycie pochodzącej z Texasu kapeli The Mars Volta towarzyszyło nie lada zainteresowanie. Wszystko przez jedną, niepozorną tabliczkę.


Zespół The Mars Volta powstał w 2001 roku na gruzach nieodżałowanego składu At the Drive-In. Tamta grupa była uznawana za jedną z najciekawszych formacji alternatywnych i art punkowych i co ciekawe do rozłamu w At the Drive-In doszło po ukazaniu się albumu „Relationship of Command”, uznawanego za jedno z najwybitniejszych nagrań przełomu wieków. Omar Rodriguez-Lopez i Cedric Bixler-Zavala, którzy zainicjowali rozłam, tłumaczyli później w wywiadach, że At the Drive-In ich dusiło, i że nie mogli tworzyć i wykonywać takiej muzyki, jaką by chcieli. W ich sercach grał im wczesny Pink Floyd. Dlatego panowie Lopez i Zavala postanowili opuścić zespół i założyć własny - The Mars Volta. Ich koledzy z At the Drive-In zdecydowali się kontynuować działalność, aczkolwiek pod innym szyldem - Sparta.


O ile Sparta nie odniosła dotychczas większych sukcesów, to formacja dowodzona przez Lopeza i Zavalę miała się bardzo dobrze. Ich pierwszy album „De-Loused in the Comatorium” opowiadający o śmierci pochodzącego z Texasu artysty i prywatnie przyjaciela Cedrica Zavali, Julio Venegasa, okazał się sporym sukcesem artystycznym. „De-Loused in the Comatorium” zajął 55. miejsce na liście najlepszych albumów gitarowych wszech czasów, ogłoszonej w 2006 roku przez magazyn Guitar World. Wspomniana płyta odniosła także sukces komercyjny - sprzedała się w ponad 500 000 egzemplarzy na świecie. Liczba sprzedanych płyt może zbyt imponująca nie jest, szczególnie gdy się porówna tę kapelę do innych rockowych kapel, np. Nickelback, ale trzeba wziąć pod uwagę jak bardzo skomplikowaną i mało przyswajalną muzykę gra The Mars Volta.


Później przyszły czasy „Frances the Mute”, najlepszej płyty tego zespołu, które były dla muzyków bardzo łaskawe. Potem nastąpił ostry spadek notowań. Formacja zjechała jak po równi pochyłej. Kolejne płyty spotkały się nie tylko z mniejszym zainteresowaniem, ale też z mniejszą akceptacją. Ale parę tygodni później nastąpił zwrot akcji. Po zakończeniu miksów do trzeciej studyjnej płyty „Amputechture” gitarzysta grupy Rodriguez-Lopez postanowił zwiedzić Bliski Wschód. W trakcie jednej z wycieczek wstąpił do sklepu z antykami, w którym zakupił różne przedmioty kultu religijnego, między innymi wspomnianą na samym wstępie tabliczkę. Nie wiem w jakich kategoriach traktować wyznanie, że ten przedmiot pozwalał komunikować się muzykom z duchami zmarłych, aczkolwiek faktem jest, że właśnie on był główną inspiracją artystów w trakcie pracy nad czwartym longplayem zatytułowanym „The Bedlam in Goliath”. Faktem pozostaje też to, że sesja nagraniowa do nowej płyty nie należała do najprzyjemniejszych. The Mars Volta miała ogromne problemy z obsadą perkusji po rozstaniu z pałkarzem Jonem Theodorem. Grupa nie mogła znaleźć sensownego zastępcy perkusisty. Dla przykładu Deantoni Parks, który z nimi zaczął grać stwierdził, że woli grać razem ze swoją dziewczyną niż z The Mars Volta. Ale to nie wszystko. Grupę spotkały prawdziwe nieszczęścia w trakcie rejestracji materiału, do których można zaliczyć: kontuzję stopy Bixlera-Zavali, problemy zdrowotne basisty Juana Alderete, który zapadł na rzadką chorobę krwi – czerwienicę prawdziwą, załamanie nerwowe inżyniera dźwięku Jona DeBauna, problemy z komputerami, które same z siebie kasowały gotowe nagrania oraz powodzie w piwnicach Lopeza. Wszystko to sprawiło, że w prasie pojawiły się teksty mówiące o klątwie jaką dotknął zespół. Zabobonny Rodriguez-Lopez uznał, że to wszystko jest sprawą tabliczki, którą przywiózł z Izraela, tak więc jeszcze przez zakończeniem prac nad płytą, specjalnie poleciał z powrotem na Bliski Wschód po to, aby tabliczkę, która tak źle działała na zespół zakopać w ziemi. W końcu nagrania dobiegły końca. Efekty można było poznać pod koniec stycznia ubiegłego roku. Oczywiście informacja o klątwie dotarła do mediów. Tym samym grupa The Mars Volta znowu znalazła się w centrum uwagi, tak jak przy okazji premiery albumów „De-Loused in the Comatorium” i „Frances the Mute”, a „The Bedlam in Goliath” stał się jednym z najbardziej komentowanych albumów poprzedniego roku.


Prawdę powiedziawszy ta płyta niczym nie zaskakuje. Historia o tabliczce jest znacznie ciekawsza od tego, co Bixler-Zavala i jego koledzy prezentują w nowych nagraniach. „The Bedlam in Goliath” jest niczym więcej jak średnio-udaną powtórką z rozrywki. To samo można usłyszeć na poprzednich płytach. Otwierający album utwór „Aberinkula” i łączący się z tym kawałkiem „Metatron” mogą troszeczkę intrygować (końcówka pierwszego z nich, czwarta minuta drugiego – spokojniejszy fragment, udane gitary), ale marne to w porównaniu do tego co The Mars Volta robili kiedyś. Jest to szaleńcza, chaotyczna, hałaśliwa i przede wszystkim wtórna gra.


Co innego „Ilyena”, poświęcona doskonałej brytyjskiej aktorce Hellen Mirren. Ten spokojniejszy, funkujący utwór ma to czego nie mają dwa poprzednie utwory, tj. znakomitą, zapadającą w pamięć melodię. Aczkolwiek i tutaj Lopez musiał powydziwiać. Wspomniany kawałek wyraźnie dzieli się na dwie luźno powiązane ze sobą części. W trakcie drugiej słychać przede wszystkim dziwaczne dźwięki rodem z komputerowych gier akcji.


Niezły kawałek „Wax Simulacra” to z kolei singiel promujący wydawnictwo. Krótki, głośny, dziki, z wstawioną wstawką saksofonu, doskonale pokazuje nam czego spodziewać się po płycie. Co ciekawe jest to pierwszy utwór kapeli nominowany do nagrody Grammy w kategorii najlepszy utwór hard rockowy. Aczkolwiek to wyróżnienie jest przyznane zbyt późno. Wrażenie, że panowie otrzymują je za zasługi jest nazbyt wyraźne. O wiele lepsze były poprzednie single: „Inertitic ESP” , „The Widow” i „L'Via L'Viaquez”.


Drugim singlem promującym „The Bedlam in Goliath” jest utwór tytułowy - blisko ośmiominutowy, zeppelinopodobny „Goliath", który tak jak poprzedni singiel  wiernie kawałek odzwierciedla muzykę zawartą na płycie. Niestety ten utwór jest nudnawy. Przede wszystkim jest bardzo wtórny, a to przy tego typu graniu nie jest zaletą, szczególnie w sytuacji, gdy wydawnictw tego rodzaju jest na rynku pod dostatkiem (nie sposób nawet zliczyć wydawanych hurtem nagrań Rodriguez-Lopeza). The Mars Volta kopiują samych siebie jak się tylko da, a znakomitych, zapadających w pamięć fragmentów niestety jest niewiele. Oprócz wymienionej wcześniej „Ilyeny” oraz krótkiego, opętanego „Tourniquet Man”, kojarzącego się między innymi  ze spokojniejszymi kawałkami „Metropolis Pt.2” Dream Theater nie można znaleźć tutaj niczego do czego słuchacze będą chcieli w przyszłości często powracać. Ale tak to już jest. Z dużej chmury mały deszcz.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Queen - A Kind of Magic, recenzja 2008

DJ Khaled - Grateful

Pożegnanie bloxa